sobota, 26 stycznia 2013

Zaczynam się o siebie martwić

Postanowiłam zrobić K. niespodziankę i przywitać go tortem po jego powrocie z nart. Ot, zwyczajne biszkoptowe krążki, nieco mniej banalna masa i coś owocowego do środka.

Zwykle piekę takie podstawowe ciasta z pamięci i niemal zawsze wychodzi pyszne, ale dziś...
Na wszelki wypadek wpisałam w google: "biszkopt, który zawsze się udaje". Zrobiłam wszystko wg instrukcji i wstawiam do piekarnika na przykazane 25 minut.
Po pięciu minutach do kuchni przygnał mnie zapach (?!) spalenizny :/ Pomyślałam, że pewnie coś źle zamieszałam i na wierzchu jest cukier z dna miski. Piekarnika nie otwieram ("bo klapnie"), przecież pięknie wyrosło. Zmniejszyłam temperaturę i zostawiłam na 20 minut.
Nie przypiekło się jakoś znacząco, wyrosło ładnie - wyjmuję. Rozpinam tortownicę, a wnętrze ciasta wylało się na paterę. Żeby było śmieszniej  - spód ciasta mi się przypalił.


Spiesząc z wyjaśnieniami: wpadłam w szał wielkich porządków.
U mnie zwykle wygląda to tak, że chociaż lubię porządek to nie zawsze mam czas na doprowadzanie otoczenia do ładu. Kiedy mam więc trochę wolnego czasu i taki powiedzmy "domowo - dresowy dzień", doprowadzam mieszkanie do warunków sterylnych. Łącznie z wyrzucaniem niepotrzebnych ubrań, remanentem w papierach i notatkach oraz drobnymi domowymi naprawami typu <cieknący kran>. A więc kiedyś już zauważyłam, że nasz stary piekarnik ma wytarte oznaczenia na pokrętle do regulacji temperatury i trybu pieczenia. Wyjęłam więc instrukcję, marker do CD i postarałam się odtworzyć rysunki z wiarygodnym podobieństwem do oryginału.

Wyszło nieźle. Tyle, że poskutkowało upieczeniem biszkoptu na rożnie... o.O


Następnym razem postaram się napisać o tym, co mi się udało zrobić od początku do końca zgodnie z założeniem. A teraz chyba pójdę poczytać "Dziennik Bridget Jones" bo czuję dziś duchową więź z główną bohaterką... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz